piątek, 24 kwietnia 2009

Dan Deacon - Bromst

Jedna z recenzji zamieszczonych w Offside - nowym czasopiśmie piernikowych studentów. Zachęcam do zakupu i ułożenia sobie w głowie znajdujących się tam literek :)

hurtownie kolportujące OFFSIDE




Był sobie taki człowiek, któremu straszliwie hałasowało w głowie. Jakieś nerwowe pejzaże, cyganeria, nieco za dużo kolorów. W pewnym momencie obraził się na zachodnią kulturę, wyjechał na Tahiti i wplatając w swoją twórczość ducha wysp Pacyfiku stał się jednym z najbardziej oryginalnych malarzy XIX wieku. Ponad sto lat później urodził się artysta, który dużo myślał o dziwnych zwierzętach i zakręconych kreskówkach-ponoć zamknął kiedyś oczy i objawiła mu się szalona impreza gdzieś na zagubionej wyspie Oceanu Indyjskiego. Pokręcone cymbaliści walący w pnie drzew, soliści grający na przesterowanych muszlach napędzają tańczących(obowiązkowo z grzechotkami). Nietypowe instrumenty elektroniczne szumią, burczą, strzelają kwiatami i modulują głosy młodych leśnych duszków. Czasem etniczne zaśpiewy tubylców polecą bardzo wysoko, czasem bęben rozszaleje się ferią barw. Dan po ukształtowaniu się wszystkich nutek otworzył oczy, wziął komputer, stanął między ludźmi i nagrał jeden z najwyżej cenionych albumów roku 2008. Totalny amok podczas koncertów, surrealizm tej szalonej zabawy dźwiękami powinien spełnić wszystkich, którzy chcieliby posmakować powietrza Wysp Korzennych. Paul Gauguin byłby wniebowzięty.


spróbuj

Jeana Sohn

Minimalizm kobiet ze Wschodu musi być fascynującą esencją. Haiku i estrogen.









środa, 22 kwietnia 2009

Betsy Walton

Pani Walton pochodzi z Oregonu, czyli już na wejściu mamy brody, drozdy i słabość do indiańskich patchworków. Mieszanka folku, geometrii, feerii barw i zamiłowania do skarpetek.











Żeby obejrzeć więcej wymagany jest kolorowy kombinezon z pompon(pompomponpompompomp)em. Zachęcam do nadawania tytułów obrazkom i życzę sukcesów w hodowaniu roślin importowanych prosto z deszczowego Zachodniego Wybrzeża.

blog relog

No i nie wyszło. Jako, że istotą istnienia jest wykręcanie się gadem i opakowywanie swojego lenistwa w świecidełka vs. odwieczne pragnienie prowadzenia bloga czas na redefinicję PoczujSięZezowaty.blogspot.com. Recenzje dźwięków schodzą na dalszy plan, za to zaczną się pojawiać różnego rodzaju obrazki itp. Dla górników kopalni ffffound.com pewnie większość nie będzie zaskoczeniem, ale inni niech sobie popatrzą.

Na średni początek:

niedziela, 5 października 2008

reunion

Postawiłem sobie ambitny cel pisania konkretniej i zaskutkowało to milczeniem przez kilka miesięcy, ale postaram się reaktywować moją działalność znudzonego entuzjasty muzyki pisanej. No

czwartek, 21 lutego 2008

? ; .. !

Totalne zaskoczenie - zapętliłem się w megatandetnym kawałku z radia: Rooney "When Did Your Heart Go Missing?". Refren wbija się do głowy z subtelnością ostrej amunicji napełnionej przesympatyczną przebojowością i brakiem czegokolwiek niesympatycznego. Komercja, totalny brak polotu, szczerości i głębszej myśli, ale co tam - daje rade!

http://pl.youtube.com/watch?v=0qoL-9jGaZc


ps. Dzisiaj stwierdziłem, że moje "recenzje" mają skłonności do odpływania w przegadane i infantylne teksty pozbawione konkretów, więc od dzisiaj bedę starał się pisać nieco konkretniej. Oi!

Parts & Labor "Mapmaker"




Dzisiaj wracając do domu spojrzałem bezpośrednio w Słońce(chociaż było pochmurnie), zaczęły biegać mi przed oczami kolorowe mrówki i przypomniałem sobie, że najnowszy album Parts & Labor już od pewnego czasu migocze sobie na dysku czekając na opisanie.
Ten album to porcja roziskrzonego, pełnego prześwietlonych krajobrazów i szczerych emocji dźwieków rodem z alternatywnego Nowego Jorku. Chłopcy(bo grzechem mówić o ludziach grających tak rozdygotaną muzykę panowie) generują we trzech(plus Tyondai Braxton z Battles wspiera ich elektroniką) pulsujący zaskakująco pozytywną energią melanż noisującego indie rocka przetykanego trzeszczącą elektroniką i celtyckimi(!) naleciałościami. Pojawiają się wolniejsze piosenki(już dawno nie zafascynowałem się muzyką, której utwory można nazwać piosenkami), więcej przestrzeni do strzelania myślami w jaskółki, co jakiś czas można nawet złapać oddech bujając się w lewo i prawo(bezruch jest niemożliwy). Odchodząc od bardziej surowego brzmienia wcześniejszych płyt pogrążąją się w zaskakujących melodiach rozbijających się pomiędzy nerwowymi bębnami, skokach natężenia energetycznego i zaśpiewanych z młodzieńczą werwą tekstach. "Mapmaker" cyka, skwierczy i faluje antydojrzałą, pełną punkrockowego ducha ekspresją. Zresztą zdobycie się na stwierdzenie, że słuchamy pełnoprawnego punkowego albumu jest uzasadnione w pełni: przy tych hałasach chce się skakać, nonszalancja i hałas jest, bezczelność i nowatorstwo nawet takiego marudę jak ja wprawiają w klimat wiosennych spacerów pełnych dziwnych rozmów, sekundowych pejzaży i zabawnych min przed lustrem. Radosny eksperyment, dziwaczna aura dziecięcej przekory i niebanalnej radości ze wszystkiego co jeszcze nie ma nazwy - jeśli tego nie posłuchasz to jesteś dorosły!

poniedziałek, 18 lutego 2008

Byla & Jarboe "Viscera"




Kolejny raz pani Jarboe kolaboruje z nietuzinkowymi artystami(tym razem ambientowo-postrockowy duet gitarowy Byla) i kolejny raz powstaje porcja gęstej do utraty tchu, miażdżącej masy muzyki. Jarboe jak zawsze niebanalnymi, pozbawionymi zbędnych słów wokalizami - czasem subtelnie-niepokojąco-melancholijnymi, czasem przerażającym wrzaskiem - wtapia się w pochłaniającą słuchacza ścianę dźwięku; muzycy generują hałas w pierwszej myśli kojarzący się z instrumentalnym, niesamowicie skondensowanym, instrumentalnym black metalem bez perkusji i basu, gdzie gitary zastępuje elektroturbina. Dużo niezestrojonych ze sobą elektroturbin. Jednak po głębszym wsłuchaniu(nie sposób słuchać tej płyty inaczej niż głęboko) okazuje się, że naszą świadomość atakuje nic innego jak dźwięk gitary - sprzęgniętej i zagęszczonej faktury zmasowanych i w gruncie rzeczy minimalistycznych dźwięków. Jednak pomimo pozornej regresywności od pierwszej do ostatniej minuty nie istnieje nic innego jak szara, pulsująca masa płynąca w poprzek myśli. Jednak jak każde transowe przeżycie ten album również posiada wiele czekających na odnalezienie płaszczyzn i punktów przesilenia. Spod płaszcza hałasu wyzierają ślady niepokojącej, choć dla odmiany wielobarwnej elektroniki, melodie(!) wyśpiewane przez byłą podporę Swans. Zresztą same gitary nie są bezmyślnym wrzaskiem metalu i przetworników - pasaże huku, czy wręcz linie melodyczne mieszające się z klawiszami w ostatnim utworze "19:45" (gdzie zresztą gra gość - gitarzysta eksperymentalnej grupy rockowej Orthrelm) połączone z niskim, brudnym i gładkim niczym mur berliński brzmieniem dają niesamowity efekt. Zresztą ostatni utwór daje nam odczuć siłę tej płyty - leżącą w indywidualnych wizjach muzyków mieszających swe pomysły w jednolitą konsystencje. Jednak nie całe 55:26 minut muzyki to monolit szumu wymieszanego z gruzem - utwory "02:28" i "06:41" to instrumentalne przerywniki - subtelnie i z wdziękiem zagrane na gitarze łączniki mas dźwięku. Odchodzące od ogólnego zamysłu płyty, odświeżające i ożywiające tonącego w zalewie mas dźwięku słuchacza. Jednak ten akt tonięcia daje w swym rozwibrowanym lęku swoistą ulgę - trans bezwoli oczyszcza. Jednak nie jest to oczyszczenie przez atak, jak w zwyczaju ma oddziaływać "klasyczny" noise - brakuje tu niebezpiecznych częstotliwości, dzikiej destrukcji sonicznych i często bezmyślnego, miałkiego hałasu. "Viscera" to dzieło dokładnie przemyślane, zaskakujące niejednoznacznym nastrojem, budzące strach, ale i przelewające w odbiorce świeżość oczyszczenia. Niepokój hałasu godny tylko ciszy.

środa, 9 stycznia 2008

Filth Of Mankind "The Final Chapter"


Zaciągnij się zapachem dwóch tysięcy lat cywizizacji. Uważając, by nie zmiażdżyć czaszek osobników twojego gatunku patrzysz na ruiny moralności otulone atomowym pyłem. Pogarda dla rzeczywistości i nienawiść Zastanego rozbija osnowe świadomości - z otwartym czołem wściekłość prowadzi do innego świata z którego obserwujesz to co odrzuciłeś. Stojąc poza łatwiej komentować - krzykiem pełnym słow rozgoryczenia oplatającymi nas mackami skażonego świata, wizji "jazdy w radioaktywne słońce", gniewu przekutemu w chęć zmian. Ciężar i siła dźwięków wlewają beton w nasze umysły, by pekły wyrzucając sterujące nami znamiona. I nostalgia - wiatr tańczący wśród wieżowców korporacji wyje z rozpaczy obserwując roboty gwałcące resztki ciał tego świata. Wsłuchując tej apokalipsy hałasu oczyszczasz się, spojrzenie staje się przenikliwe,krok silny, a bogowie uciekają przed myślami. Ty jeszcze taki nie jesteś, choć już dostrzegasz, że gwiazdy to tylko światła kamer idziesz niepewnie choć sam nie wiesz dlaczego. Jednak znaleźli sie tacy, którzy utrwalili swój krzyk, by pokazać dokąd prowadzi ścieżka naszej rasy. Panowie z Filth Of Mankind, bo o tej punkrokowj grupie mowa, niosą swoją muzykę już od ponad dziesięciu lat demolując mysli odbiorców w całej Europie. Wydana w 2001 roku płyta o wymownym tytule "Ostatni Rozdział" wprowadza słuchacza w rzeczywistość crustowych wizji degeneracji świata, uderza w trybiki konsumpcji wciągajęce każdego z nas, piętnuje zastany porządek. Świetne gitary ociekające metalem, lecz podane z punkową energią, perkusja zmuszająca do przyspieszenia kroku, wyryczany, lecz bynajmniej nieczytelny wokal pełen ekspresji i pasji i klawisze - wyludnione pustkowia, cienie przemykające między riunami i apatia to jedyny sposób, by je opisać. Zwolnienia nie pozwolą myśleć o kolejnym "kawałku chleba wzamian za dusze", utwory wprowadzając słuchacza w amok myśli i emocji bezlitośnie rozdzierają zewnętrzną powłokę, by trafić prosto w umysł. Nihilizm, niepokój, mizantropia - nie możesz być obojętny - taka dawka emocji bezwzględnie uderza prosto w twarz dając otrzeźwienie i otwierając oczy na okrutną prawdę. Pozostaje tylko poszukać dla siebie świata pozwalającego na własne życie. By spojrzeć z zewnątrz i wykrzyczeć siebie tutaj. W tym miejscu nie poczujesz fali uderzeniowej, ale będziesz już mógł iść po odnalezionej ścieżce budując wolny dom, gdzie żaden wieżowiec nie zasłoni ci światła, powietrze nabierze świeżości. Ale celowniki już namierzyły nasze własne światy - ich bomby w naszych domach, nasze myśli w ich przyszłość.

Z dedykacją dla przeżywającego trudne chwile Rozbratu - jednego z naszych światów

wtorek, 8 stycznia 2008

Bongripper "Hippie killer"



Jak powszechnie wiadomo jednym z przymiotów muzyki jest oddanie przez wykonawce subiektywnych emocji, opinii, przemyśleń wylewających się ze (pod-)świadomości w procesie twórczym. Teraz weźmy pod uwage, że człowiek jest w stanie w różny sposób modyfikować specyfikę działania własnej świadomości za pomocą tych i owych eksperymentów natury czy to fizycznej czy psychicznej. Zestawiając dwa powyższe stwierdzenia nietrudno domyślić się, że ludzie zaczną generować dźwięki w "innych" stanach psychicznych otwierając nowe ścieżki dla naszych zaśniedziałych umysłach. Zapraszam na podróż w nieznane. Panowie z chickagowskiego bandu Bongripper już tytułem albumu i jego okładką dają wyraz swoistej przekory - pomimo sugestii antypatii do hipisów nagrywają album nasączony w niezwykłym stopniu psychodelią i pływaniem po plateau niespokojnych myśli, ale także odnajdziemy wyrażony w okładce strzał prosto w pobudzoną podświadomość. Trip zaczynamy od niepokojącego intro - szum, giętkość i niepokój ambientu przerwa potężne sludge;owe uderzenie sięgającego nizin wszystkiego co niskie brzmienia maszyna to rozpędza się to zwalnia, uderza agresywnymi riffami i hipnotyzuje postrockowymi pasażami wymieszanymi z chorą na arytmie perkusją. Co charakterystyczne na płycie pojawia się dużo drone - tak w wersji elektronicznej jaki i dronedoom(utwór 09, zresztą jeden z najlepszych na płycie - pełen niepokojących inkantacji, zakończony lekko noisowym efektem). Te pełne poskórnych, wzbierających emocji należycie przygotowują nas na gitarowe framenty albumu, które w większości trwają około czternastu minut eksperymentalnych, finezyjnych(!) walców i wyzwalaczy myśli niezaplanowanych. Są od tego dwa wyjątki: 04 o którym napisze na końcu i 08 obbiegający od doom/sludge'owych brzmień w kierunku progresywnego postrocka, który naprawde zalatuje (o zgrozo) latami sześćdziesiątymi. Świetnie wykorzystane efekty dźwiękowe dodają albumowi "Hippie killer" aury świeżości - niczym myśli generowane podczas jego odsłuchania. Na końcu chciałbym napisać o utworze 04, który podczas pierwszego odsłuchu z gracją siekiery przebudził mnie z transu i przypomniał o tytule płyty - szybka, punkowa perkusja cudne thrashowe wiosła pędzące do przodu, wokal sugerujący swym brzmieniem pochodzenie z pewnego miejsca głęboko pod nami - trzy minuty bezlitosnego przypomnienia, że nasze nogi jeszcze nie są z kamienia. Ale po tym utworze mamy jeszcze pięcdziesiąt minut dźwiekowego odlotu - podczas słuchania wrośniecie w ziemie.

czwartek, 20 grudnia 2007

Savage Republic "1938"



Z drżącymi rękoma odpalałem nagrany po 18 latach ciszy nowy album Savage Republic. Zespołu którego dotknął przykry los wielu kapel alternatywnych lat osiemdziesiątych - zapomnienie. Pomimo wpływu na dalszy rozwój muzyki jak wiele osób pamięta o Sun City Girls, 23 Skidoo czy Theoretical Girls? Zespoły te kształtowały scenę rocka experymentalnego i industrialu, a dziś pamiętają o nich tylko pasjonaci. Dlatego wielką niesprawiedliwością jest zapomnienie o kapeli łączącej plemienno-industrialne rytmy, transowe gitary sugerujące dalszą droge rozwoju postrocka i zaskakujący performance na scenie - i to wszystko dwadzieścia lat temu! Ale nie warto płakać nad rozlanym mlekiem - cieszmy się, ze muzycy postanowili przypomnieć o sobie wydając nowy materiał. Dwadzieścia lat temu okreslano się ich granie jako artpunk - połączenie postpunkowej ekspresji, eksperymentów dźwiekowych i nawiązań do rodzącego się industrialu.Z perspektywy roku 2007 można znależć dla nich inną szufladkę gatunkową - postrock. Kreowanie pejzaży muzycznych, swobodne operowanie rozciągniętymi w przestrzeni dźwiękami, odejście od klasycznego układu piosenki czy fantastyczne dawkowanie natężenia emocji za pomocą samych tylko instrumentów zbliża ich do tej enigmatycznego stylu. Choć może trzeba na to spojrzeć inaczej - zaspół położył podwaliny pod ów gatunek i zniknął na kilkanaście lat, by triumfalnie wrócić na należne im miejsce ponownie zaskakując i odkrywając nowe muzyczne światy? Pomimo całego uwielbienia dla panów z Zachodniego Wybrzeża nie udała im się ta sztuka. Plemienne rytmy, transowy bas i "fabryczne" smaczki znamy z "Tragic figures" czy "Jamahiriya". Charakterystyczne nakładające sie faktury gitarowe pełne melancholijnych melodii, eksperesja świetnych riffów połączonych z budującymi impresję ekperymentami brzmieniowymi gitar konstruują niepowtarzalny klimat. Tylko ten klimat zna każdy, kto przesłuchał jedną wcześniejszych nagrań zespołu (ze wskazaniem na "Ceremonial +Trudge". Właściwie jedyne nowe składniki tego kolażu dźwiękowego to nieco drone'owy utwór "Breslau" (nagrany pod wpływem kapeli we Wrocławiu), nieco większa ilość użytej elektroniki i świetna wiolonczela w "Peking". "1938" polecam przede wszystkim tym, którzy nie znali wcześniej dorobku Dzikiej Republiki - świetne brzmienie albumu, energia unikatowej muzyki i nowatorstwo pomysłów w nieco skostniałej "post" scenie odkrywa przed neofitą wiele(bo tą muzykę warto potraktować jako szczególną inicjacje wstąpienia w nowy muzyczny świat). A dla znających wcześniejszą twórczość? Znowu czujemy rytmy Wschodu, niepokojące bębny i ogarniające nas niezbadane przestrzenie dźwiękowe. Właśnie - czy na pewno tak niezbadane?

wtorek, 18 grudnia 2007

Fall Of Efrafa "Owsla"



Zaczyna się od zimnych, płaczliwych dźwięków wiolonczeli. Odzywa sie zrezygnowany głos opowiada o zgładzie. Muzyka narasta, gitara tworzy niepewne przestrzenie pełne pustki i rozpaczy. I zaczyna się. Wywrzeszczana krastowa apokalipsa, niskie strojenie, brzmienie brudne i czarne niczym miasto po wybuch bomby atomowej. Ściana melodii, gniewu i smutku. Gitary zawodzą przeklinając rodzaj ludzki za akt istnienia. Wściekłość uderza i nie pozwala wstać - kolejny utwór atakuje rozpędzoną perkusją, melodyjnym riffem - atak nie przestaje trwać - zwolnienia i dziki wokal rozrywają słuchacza na kawałki. I tylko jego martwe ciało opętane obserwuje upadek cywilizacji opowiedziany przez śpiewającej zza dźwiękowego monolitu wiolonczeli. Wybrzmiewająca gitara pozwala jeszcz otworzyć oczy - uspokajająca gitara mimo, że przesiąknięta żałością pozwala złapać oddech. Lecz ten już po chwili jest wciśnięty spowrotem do płuc przez wolne, ciężkie niczym oddech nienawiści akordy. Ciężar przeplata nastrój, epickie partie dążą do potepieńczego wybuchu hałasu spod którego ponownie wynurza się rozbrzmiewająca w przestrzeni, zawodząca wiolonczela. Jedno krótkie mrugnięcie okiem i znowu gwałtowny atak dwóch sił - melancholijnego żalu i refleksji nad pozostałościami świata po przejściu TEJ apokalipsy połączonego ze wściekłościa na własny gatunek. Skoki rytmiczne, pełne emocji i żarliwości, wywołujące ciarki melodie i matężenie dźwięku - nie daje nam to szansy na obojętność. Łkające struny wreszcze przynoszą deszcz dający ukojenie. Oby nie na długo

Neurosis & Jarboe self-titled



Chciałem napisać recenzje tego albumu, ale nie jestem w stanie. Przygniecony niezidenyfikowanym natłokiem mistycznych popisów wokalno-tekstowych ex-wokalistki Swans i monumentalnym transem dźwięków wypływających spod rąk neurotycznych panów nie napisze zbyt wiele. Właściwie to jedno słowo wystarczy - geniusz. Ta muzyka nie pozwala skupić mysli na niczym innym. Wciąga, otacza i bezlitośnie przenika do umysłu. Po to byś stopił się z jej monolitem. Dołącz do nas.

niedziela, 16 grudnia 2007

Electric Wizard "Dopethrone"



Wyobraźcie sobie wielki, czarny i rogaty walec który zawadiacko wymachując rękoma, z upiornym śmiechem na ustach wyjeżdża prosto z piekła i jedzie w waszą stronę. Właśnie takimi klimatami raczą nas Anglicy z Electric Wizard nagrywający dla zasłużonej dla sceny stoner/doom wytwórni Rise Above. Już sama okładka albumu jest przedsmakiem czego można się spodziewać - rozmyty wizerunek satyra ze zdmuchniętą świecą w otoczeniu bliżej niezydentyfikowanych upiorów zwiastuje najgorsze. Ale snujący się dym(którego muzycy musieli się nawdychać w ogromnej ilości) i nawiązujący do stylistyki hipisowskiej logotyp nazwy zespołu sugeruje jeszcze jedno oblicze - psychodela. Snujące się w nieskończoność transowe riffy(których zresztą razem jest pewnie z pięć na ponad godzine muzyki - "Jeruzalem" Sleep nie przebili) zestrojone tak nisko, że przy EW Slipknot gra power metal, tempo pozwalające na wypalenie jointa pomiędzy uderzeniami bębna, solówki rodem z hard rocka i wszystko utaplane w gęstym, brudnym jak komin Hadesu brzmieniu - całość można zamknąć w jednym stwierdzeniu - slow&stoned. Wokalista dokłada, a raczej topi, do tego monolitu dźwiękowego świetnie, narkotyczne wokale - i nie myślcie, że spiewa o miłości i pokoju. "A seed of hate from the day I was born My right to vengeance from me has been torn Hopeless and drugged, my black emotions seethe Loveless and cold, my hate begins to breed". Do tego czarownice, śmierć, okultyzm i inne hipisowskie klimaty. Szkoła dziadków z Black Sabbath(i muzyczna, i tekstowa) w pełnej krasie. Nagrywanie tego albumu było albo orgią satanistyczną, albo acidtripem. A najpewniej połączeniem tych dwóch rozrywek. Jeśli chcecie iść do nieba nie słuchajcie tej płyty!

sobota, 15 grudnia 2007

Trzy ścieżki na Wschód

Dzisiejszego popołudnia chciałbym podjąć się małej muzycznej wedrówki na Wschód - krainy ezoterycznych pejzaży,fascynującej kultury, mistycznych legend i wspaniałej muzyki - pociągających, tajemniczych dźwięków z zaułków Kasbah i pustynnych wydm.



Dead Can Dance "A Passage In Time"





Każdy podróżnik wyruszając na wyprawę zabiera ze sobą bagaż doświadczeń, inspiracje, aura miejsca z którego wyruszył tkwi w nim pomimo przeniesienia się do nowych, nieznanych obszarów. Takim podróżnikiem jest kultowy już(jeden z pierwszych zespołów z 4AD, jak inne gwiazdy tej wytwórni wytworzyli swój własny, unikatowy styl) australijski duet Dead Can Dance. Fascynujące połączenie tzw. ethereal, z muzyką dawną(wcześniej współtworzyli scenę gotycką, na późniejszych albumach odeszli od tj stylistyki) wysyła nas w muzyczną podróż z Europy do nieznanego Wschodu. Za każdym razem, kiedy słucham "A passage in time" przychodzi ma na myśl krucjata - średniowieczni krzyżowcy wędrujący przez dzikie pustkowia, wkraczający do wspaniałych, milczących w dostojeństwie arabskich miast, obserwujący zadziwiającą kulturę.I ten duch nieznanego przenikający każdą ich myśl. Właśnie z takiej myśli, tworzącej w myśl reguł Zachodu, ale nasiąkniętej duchem Wschodu otrzymaliśmy tak świetną porcje muzyki. Już pierwszy, instrumentalny utwór "Saltarello" - pełen energii, w stylistyce medieval przenosi nas kilkaset lat wstecz i przywodzi na myśl pełen optymizmu wymarsz w nieznane. Jenak po chwili, słysząc przenikajacy nas do kości, jedyny w swoim rodzaju głos Lisy Gerrard wiemy, że orientalna rzeczywistość nie da się łatwo ujarzmić. Dalej pływamy w kojących melodiach wyśpiewanych głębokim, nierzeczywistym wokalem Brendana Perryego, oddajemy się czarującym dźwiekom instrumentów dawnych pochodzących z obu kultur budującym ocierające się w swej strukturze o folk pejzaże, a dźwieki wprowadzają nas coraz bardziej w głąb nieznanego. Czasem przestrzenie zamieniają się w otwarte morze - niespokojne, zaskakujące dla oszołomionego innymi światami wędrowca, pełne pierwotnej, lecz subtelnej emocji. Tu nie ma jednoznacznie pozytywnych emocji, każda chwila jest podszyta niepokojem, melancholią, tak jak opowieść malanga o duszy człowieka* Ten album nie jest głośny, dynamiczny - to kontemplacja, zaduma, kojarzy mi się z pustynią skąpaną w deszczu - pomimo pozornej dysharmonii zaistniałej sytuacji widok jest przepiękny, unikatowy i godny, by spocząć na na piasku i czekać na ulewe. Jednak nie zdziwcie się, że zaczną krążyć nad wami sępy.


*arabska opowieść o której pisze:
Ognista Mądrość




Grails "Burning Off Impurities"



Czy lubicie zanurzyć się w muzyce? W transowym zapamiętaniu siedzieć z wzrokiem wybiegającym w inne rzeczywistości, gubić teraźniejsze wątki z snuć się niczym dym z shishy po mozaikowej podłodze pałacu wielkiego wezyra? Albo stanąć na minarecie i zadąć w Róg Allaha zwiastujący koniec świata? Właśnie takie wizje malują przed nami muzycy portlandzkiego zespołu Grails. Zatapiają słuchacza w transowych rytmach bębnów, wschodnio brzmiacych zagrywkach gitarowych, dźwięczących w tle dźwiękach grzechotek, rogów i bliżej niezidentyfikowanych instrumentów w mistrzowski sposób przybliżają nas do charakterystycznej dla postrocka kumulacji dźwięków, barw i emocji. Jednak po pierwszym bardzo ekspresyjnym utworze "Soft temple" (o dość typowej dla ww. gatunku konstrukcji) pojawia się jazzowy, a nawet nieco triphopowy chłód śpiącego miasta - kawałek o wymownym tytule - "More Extinction". Zresztą cały początek płyty jest skonstruowany na zasadzie: "cicho, głośniej, ekstatyczny szum" + "transowe chillouty". Jednak taki układ nie nudzi - kawałki należące do pierwszej kategorii są pełne czarującego hałasu, pulsacji, melanżu barw i dźwięków, a te spokojniejsze harmonizują muzykę, zagęszczają napięcie, które wybucha w następnym utworze. Jednak od piątego na liście "Outer Banks" Amerykanie nie mają litości dla naszej wrażliwości zasypując nas wydmą wspaniałych melodii, polichroniczną paletą dźwięków obezwładniających niczym taniec algierskiej tancerki. Chciałbym zwrócić szczególną uwagę na dwa utwory: "Dead Vines Blueas" i "Origin-ing" świadczące o fascynującym synkretyźmie muzycznym. Pierwszy to kolaż zagrywek gitarowych i rytmiki rodem z teksańskiego bluesa(!), postrockowej konstrukcji nastroju przenoszący nas na rozgrzaną słońcem pustynie; drugi oparty o świetną, iście rock&rollową linie basu(podejrzanie przywodzącą na myśl basowe dźwięki z utworu "Europenian Son" Velvet Underground) połączoną ze stylem budowania napięcia Godspeed You! Black Emperor daje nową jakość dźwiękową trafiającą do wszystkich zmysłów. I już tylko tutyłowy kawałek koncentrujący cały klimat płyty - trans i szaleństwo, synestezje wrażeń i czar arabskiego miasta - w jedym dźwiękowym szaleństwie. Muzyka nieskalana żadnymi słowami, gwałtowna i spokojna zarazem - niczym pustynia o poranku.




Muslimgauze "Baghdad"





Z arabskiej pustyni przenosimy się w zaułki Beirutu - miasta, gdzie stare i gwarne arabskie targowiska znajdują się obok modnych lokali z muzyką klubową, tradycyjna arabska kultura miesza się z wpływami nowoczesności tworząc nową jakość. Właśnie w takie miejsca prowadzi nas angielski muzyk Muslimgauze - fascynat arabskiej tradycji - Europejczyk w świecie Wschodu. Artysta utożsamiany z muzyką elektroniczną(choć odrzuca komputery w procesie twórczym korzystając tylko z analogów) znalazł idealny środek wyrazu dla charakteru tamtej rzeczywistości - rytm. Używa go na dwa sposoby - pierwszy, bardziej tradycyjny to oparcie utworu o transowy dźwięk bębnów wymieszany z orientalnymi zaśpiewami, samplingiem i, jeszcze drugoplanowymi, liniami basu. Inteligentnie wykorzystane efekty dźwiękowe utwory nie nudzą, dają raczej efekt przemyślanego i lekkostrawnego ekletyzmu stylistycznego. Jednak większą część płyty można jednoznacznie zdefiniować jednym słowem - dub. I właśnie w tym miejscu przekraczamy granice pomiędzy klasycznymi środkami wyrazu, a skorzystaniem z współczesnych technik kreacji muzycznej, wchodzimy do klubu naprzeciwko z drugiej strony ulicy - na pierwszy rzut oka niczym nie wyróżniającego się od innych, naprawde przesiąkniętego śpiewem mezuina i zapachem egzotycznych przypraw. Nasycenie potężnymi, tłustymi(niemalże jak w dubstepie) basami, inteligentne wykorzystanie elektroniki - te dźwięki są jak Czarny Kamień - monumentalne, gęste i czarne jak noc nad Rub Al-Chali i pełne mistycznej mocy. Pokłon w strone Mekki jak najbardziej na miejscu.

piątek, 14 grudnia 2007

Mönster "Death Before Disorder"

        
 
Wiecie jak to jest, kiedy wracając w piątek do domu potrzebujecie solidnego kopa, który doda energii przed nadchodzącym weekendem. Chłopaki z Monster swoim albumem "Death before disorder" przetrącili mi miednice. Nemcy generują rasowy, nowocześnie brzmiący d-beat podrasowany motoryką rodem z hordy pana Lemmiego. Zresztą nietrudno zauważyć, że ostatnimi czasy wiele zespołów nagrywa w stylistyce, którą określono crust'n'roll - Monster również do tego wszechobecnego przyrostka, ale u nich "roll" jest zastąpione przez "raw". Dziesięć kawałków, dwie gitary, sekcjaca w myśl motto "gdzie sie człowiek spieszy tam się diabł cieszy" i wrzeszczący wokalista - jazda na maksa, cytując znajomego wiksiarza. Mega drapieżne brzmienie, ściana gitarowych riffów za nic mająca melodie, gra bębnów za którą dziękujemy Discharge już od 25 lat - nawet zwolnienia wywołują nagłe pragnienie do użądzenia pogo na przystanku autobusowym. Jednak nie bójcie się - wbrew pozorom nie jest to nudna sieczka - pojawiają się ciekawe drugoplanowe motywy gitar, perkusista ma w zestawie więcej nż jeden werbel, a wokalista pomimo srogiej chłosty, jaką serwuje nam swoim rykiem ma swoisty feeling, któremu brakuje 3/4 crustowych kapel. Cała płyta trwa 20 min - idealna ilość czasu do znalezienia butelki, szmaty i benzyny oraz zrobienia z niej użytku.

czwartek, 13 grudnia 2007

Merzbow "1930" (słuchawki)


Prawde powiedziawszy zawiodłem się podczas dzisiejszego odsłuchania dźwięków generowanych przez pana Akite. Liczyłem na prawdziwy soniczny atak wrzynający się w mózg, więcej parszywego i agresywnego hałsasu, a dostałem porcje muzyki(?!), od której nawet nie zaczeła bolec mnie głowa! Merzbow generuje świetne basy (1930) na częstotliwościach przywodzące na myśl widok brudnej kupy mięsa - i za to "mistrz noise", jak mają w zwyczaju mówić co niektórzy entuzjaści, ma dużego plusa. ale pozatym? Szum jest zbyt mało ziarnisty, przelatuje obok, dopiero pod koniec "degradation of tape" nabiera mocy. Charakterystyczne "wkręcające się taśmy" straciło swoją pierwotną moc, Pisząc na bieżąco - czytałem właśnie tekst "luźna refleksja o niose" i skupiając się na tekście(tragicznym zresztą - jak to skomentowano; "autor pewnie walił konia nad słownikem wyrazów trudnych") i straciłem kontakt z dźwiękami płynącymi słuchawek. Oznacza to, że Akita nie potrafi skupić mojej uwagi - jego zamysł dźwięków pierwotnych, pierwszoplanowych i wychodzących nam naprzeciw stracił siłe. Albo po prostu wokół mnie jest zbyt wiele hałasu.

Envy "Insomniac Doze"


Screamo jest gatunkiem wyrażającym w bardzo ekspresyjny sposób gwałtowne emocje, młodzieńczy bunt jeszcze niewyblakłych myśli. Post rock jest muzycznym medium dla subtelnych wrażeń, impresji oddających pełną paletę wzruszeń, pełen romantycznego ducha. Oczywistością było, że znajdą się wrażliwcy, którzy wpadną na pomysł połączenia tych dwóch gatunków powstałych u początku poprzedniej dekady - właśnie taki projekt stworzyli Japończycy z Envy. Pomimo odległości od USA - kolebki posthardcore Japończycy zaczeli generować hałas już w 1992 roku. Jednak "Insomniac Doze" sygnowane datą 2006 jest moim zdaniem apogeum ich twórczości. Siedem utworów o średniej długości dziewięciu minut miazdży natężeniem emocji, zmiennością struktur, niespodziewanymi woltami brzmieniowymi. Głównym założeniem jest wymieszanie przesterowanych hałasów i krzyczanego wokalu z fragmentami(nie wstawkami, lecz pełnoprawnymi częsciami utworów!) lirycznymi, zbliżającymi się estetycznie do drugiej fali postrocka spod znaku Mogwai czy nawet GY!BE(co ciekawe te dwa zespoły nagrywają dla jednej wytwórnii; co więcej wokalista Envy nagrał ze Szkotami piosenkę "I Chose Horses" z płyty "Mr. Beast"). I właśnie te stopniujące napięcie partie są największym atutem płyty - stopniowo dawkowane napięcie doprowadza nas do szaleństwa - gdy pojawia się ściana hałasu i melodii w pełni oddajemy się muzyce. Najlepszym tego dowodem jest 15-minutowy(!) utwór "The Unknown Glow" gdzie hałas trwa łącznie cztery i pół minuty, a mimo to nie ma ani sekundy nudy - zestawienie impresyjnych pasaży i melodyjnych riffów robi niesamowite wrażenie. Album charakteryzuje świetnie dobrane brzmienie - kiedy napięcie wzrasta pojawia się syntezator wypełniający drugie tło, gitary brzmią delikatnie,a sekcja rytmiczna dawkuje coraz więcej emocji, które wybuchają w pełni wraz ze świetnie dobranym dźwiękiem przesterowanej gitary - nie jest to typowe hardcorowe brzmienie - bliżej mu postrockowemu "szumowi". Jedyny słabszy element tego wydawnictwa to japoński wokal - wrzask jak najbardziej pasuje do konwencji, ale fragmenty mówione nie zawsze wydają się na miejscu. Na szczęscie śpiew nie jest wysunięty na pierwszy plan i nie burzy spójnego charakteru muzyki. Podsumowując moge polecić ten świetny album każdemu fanowi muzyki post: tym hardcorowym, by odnaleźli świeżość w konwencji i zakosztowali nieco subtelnych dźwięków; fanom post rocka, by odkryli, że ten gatunek nie kończy się na Explosions In The Sky i można go połączyć z brutalniejszym hałasem. Ale przede wszystkim polecam Envy wszystkim poszukującym w muzyce jej meridum - emocji.

środa, 12 grudnia 2007

F-noise "DTRASH34"


Co prawda ilustracja obok nie jest okładką albumu rosyjskiej formacji F-Noise, ale w pełni oddaje charakter muzyki, którą tworzą. Bazą wypadową dla ataku sampli, bitów i przesterowanych wrzasków jest digital hardcore. Ten crossover agresywnego pank rocka i radykanej elektroniki(gabber, breakbeat)daje nam naprawde wybuchową mieszankę naładowanej złością muzyki,która przenosi słuchacza w zdegerenowaną cyberpankową rzeczywistość brudu i hałasu. Rosyjscy muzycy nie zamykają się jednak w dh schematach wyznaczonych piętnaście lat temu przez Aleca Empire i spółkę - ich muzyka jest naprawde świeża i pomysłowa. Pojawia się wiele zwolnień z transowymi bitami połączonymi z recytowanymi tekstami(po angielsku i rosyjsku)i noisową elektroniką w tle. Jednak pomimo sporej ilości mniej radykalnych temp(w przeciwieństwie do jednoznacznie zaangażowanych i typowych dla sceny hc/punk tekstów) są też fragmenty naprawde agresywne,z twardym, prostym bitem i typowymi dla dh zapętlonymi riffami. Jednak większość rytmów z 4/4 ma tyle wspólnego co house z breakcorem - czasem te "łamańce" odbierają energie zawartą w wykrzyczanych wokalach połączonych z samplami. ale właśnie te noisowe sample są dla mnie największym plusem DTRASH34 - drażniące, czasem ocierające się o power electronics, mocno "harsh" włączają do tej muzyki przekaz: "fabryki w waszych mózgach dokonają autozawłaszczenia + cierp chuju, może ci na zdrowie wyjdzie". Album pomimo, że trwa niemalże godzine nie nudzi, kawałki są urozmaicone, pojawi się nawet kower Beastie Boys "Sabotage" - bez profanacji, solidnie wykrzyczany, z inteligentnym wykorzystaniem sampli, jednak kiedy do gry wchodzą breakowe bity słabo słychać świetny motyw przewodni orginału. Podsumowując, album polecam wszystkim fanom muzyki wściekłej, eksplorującej nowe ścieżki muzycznego hałasu, pełnej punkowego ducha, ale dającej nowe wrażenia estetyczne. I wieszczącej atmosfere niedalekiej przyszłości.

post testowy

post testowy z dedykacją dla motywującej mnie motywacji